Polaroid

Od kiedy pamiętam, chciałem robić rzeczy wielkie. Często wbrew opiniom innych. Z tym wiąże się odpowiedzialność, oczekiwania i ogromna presja. Chcę żyć tak, by za 10 czy 15 lat móc stanąć przed lustrem i powiedzieć: próbowałem i się nie bałem.

"Drużyna Mistrzów" to cykl artykułów najwybitniejszych polskich sportowców - o karierze, sławie, sukcesach i porażkach. Co tydzień będziemy publikować wyznania kolejnych Mistrzów. Rozpoczyna Robert Lewandowski.

Leżę nieruchomo, wielka maszyna prześwietla mi kolano. Nie mogę drgnąć, bo nawet drobny ruch popsuje wyniki badania. Na kilkanaście minut zostaję sam na sam ze swoimi myślami.

"Oby na zdjęciach nie wyszło coś gorszego niż sam czuję".

"Oby się nie okazało, że kontuzja jest gorsza, niż mówili lekarze".

Od razu po meczu z Andorą wiedziałem, że czeka mnie pauza. Czułem to już w momencie, gdy szedłem na badanie. Bardzo liczyłem na to, że uraz nie zabierze mi wielu tygodni. Wewnętrzny głos podpowiadał natomiast: to nie może być na tyle groźne, by pauzować dłużej niż kilkanaście dni!

Człowiekowi przychodzą jednak różne myśli do głowy.

"A co, gdyby kontuzja była poważniejsza?".

"A gdyby trzeba było pauzować dwa miesiące? Gdyby przepadła końcówka ligi i zagrożony był występ w mistrzostwach Europy?".

To by dopiero było rozczarowanie...

Każdy piłkarz, który przez kontuzję nie może zagrać na Euro albo mundialu, przeżywa zawód. To tak, jakby cząstka ciebie uległa zamrożeniu. Albo zniknęła. Ból musi być wtedy okropny. Niezależnie od tego, ile zawodnik przeżył, ile wygrał, udział w wielkich turniejach zawsze budzi ekscytację. Patrzy na ciebie cały świat, stawka jest ogromna. To cię nakręca.

No i o takich chwilach marzy się przecież od dziecka.

SAHARA, BŁOTO, BILET ZA DWA ZŁOTE

"Mój" pierwszy turniej to Francja '98. Miałem 10 lat, pamiętam doskonale logo, reprezentację Francji i niesamowity finał. Ale nie powiedziałbym, że oglądałem tamte mistrzostwa w pełni świadomie. Dla młodego chłopaka kochającego piłkę to było po prostu wielkie wydarzenie. Zostało we mnie na długo.

Cztery lata później, w Korei i Japonii, mecze odbywały się o takiej porze, że w Polsce było około południa. Końcówka roku szkolnego, a tu mundial rozgrywają!

Nie mam jednak w głowie jednej, charakterystycznej sceny związanej z tamtymi momentami. Może dla kogoś to dziwne, ale nie dla mnie. Pewnie dlatego, że całe moje życie - odkąd pamiętam - podporządkowane było piłce. I dlatego coś, co dla innych mogło się wydawać szalone albo warte wspominania przez lata, dla mnie było naturalne.

Przykład? Gdy miałem iść do pierwszej komunii, mój tata pojechał do księdza i poprosił o przesunięcie mszy po to, żebym mógł zagrać w meczu. Wtedy to było dla mnie coś oczywistego, naturalnego. Dziś wiem jednak, że inni mogli na to patrzeć zupełnie inaczej.

Do 16. roku życia byłem zawodnikiem Varsovii. Błąkałem się po przeróżnych zakątkach Mazowsza. Po malutkich wsiach i miasteczkach. W tygodniu popołudnia spędzałem na bocznym, piaszczystym boisku Polonii, popularnej "Saharze". Czyli w ciepłe dni - w piachu. A jak popadało, to w błocie. W weekendy były mecze, wyjazdy.

Nie miałem wielkiego wyboru. Jako ośmiolatek grałem z dziesięciolatkami, bo w tamtych czasach w Warszawie nie było młodszego rocznika. Zgodzili się mnie przyjąć w Varsovii. A ja przecież jestem z Leszna pod Warszawą, 30 kilometrów od klubu.

Rodzice zazwyczaj zawozili mnie na treningi, ale zdarzało się, że nie mogli. Wtedy jechałem sam. W tamtych czasach komunikacja nie była tak rozwinięta jak dziś. Najpierw szedłem na przystanek koło szosy, łapałem busik, jechałem nim do granicy stolicy. Pamiętam, że kursował co godzinę i bilet w jedną stronę kosztował dwa złote. Później przesiadałem się do autobusu komunikacji miejskiej. I kolejna godzina jazdy, bo przecież z Bemowa na Varsovię jest kawał drogi.

Przebierałem się, szedłem na trening. Jak popadało, to cały mokry z boiska schodziłem, ubłocony. Prysznica w szatni nie było, więc lekko się tylko ochlapałem wodą, pakowałem ciężkie, brudne ciuchy do torby. Torba na ramię i ruszałem w dwugodzinną drogę powrotną.

Czasem nie wyrabiałem się na godzinę 20 i musiałem łapać stopa. Wielu znajomych tamtędy jeździło, wiedzieli, że ten mały to syn nauczycieli, więc mnie zabierali. Ale czasem takiego szczęścia nie było. Busik uciekł, a ja musiałem na ławce do 22 czekać na następny. Wieczorami jeździł rzadziej.

Po latach, gdy to wspominam, mam jedno przemyślenie: kompletnie się wtedy nie zastanawiałem, czy jest mi łatwo, czy trudno. Czy mam z góry, czy pod górę. Takie były po prostu fakty. Nie rozmyślałem, czy inni mają łatwiej. Może nawet nie chciałem rozmyślać? Brałem, co było. Kochałem piłkę, miałem pasję. Liczyło się tylko dotarcie na trening.

Stadion Polonii Warszawa jest rzut beretem od Varsovii. Czasem, po treningach albo po naszych meczach, słyszałem doping zza ulicy. To budziło we mnie marzenia: też chciałbym kiedyś grać na stadionach z kibicami. Gdy już z kolegami szliśmy na taki mecz, zależało mi, by być tam o wiele wcześniej. By podglądać piłkarzy na rozgrzewce. Jak się zachowują, co robią. Mniej wtedy interesował mnie mecz albo wynik. Wolałem podpatrywać ich zachowania, ruchy. Uczyłem się tego.

MALOWANIE PŁOTÓW, PŁACZ W AUCIE

Pochodzę z normalnej rodziny, szedłem taką samą ścieżką, jak tysiące podobnych do mnie dzieciaków. Swoje pierwsze pieniądze zarobiłem malowaniem płotu u sąsiadów. Jako nastolatek dostawałem stypendia w klubach, kilkaset złotych miesięcznie. Zanim wyjechałem do Poznania grać w Lechu, w czasie studiów, mieszkałem z Anią w komunalnym, 44-metrowym mieszkaniu. Lubiliśmy to miejsce, bo mieliśmy bardzo blisko na uczelnię. Wracaliśmy między wykładami, żeby posiedzieć, odpocząć. To był naprawdę świetny czas.

Od 16. roku życia mieszkałem sam. Stałem się samodzielny. Nauczyłem się prać, prasować, gotować - do dziś to robię. Bardzo wcześnie w swoim życiu przeszedłem przyspieszony kurs dojrzewania. Niestety, również z powodu wydarzeń, które mnie spotkały.

źródło wp.pl